środa, 25 lutego 2015

Gruzja od A do Z



Od kilku miesięcy obserwuję bardzo interesującą akcję "W 80 blogów dookoła świata" polegającą na tym, że co jakiś czas blogerzy piszący o różnych obszarach językowo-kulturowych skupiają się na jednym wspólnym temacie i pokazują go z perspektywy "swojego" języka lub kraju. Akcja wydała mi się na tyle ciekawa, że postanowiłam  włączyć się do jej najnowszej (już 11-stej) edycji. Zatem serdecznie zapraszam do przeczytania nie tylko mojego wpisu, ale również artykułów innych blogerów, do których linki podaję na samym końcu. 

Miłej zabawy!





Dzisiejszy post to tak naprawdę jedna wielka zabawa w skojarzenia. Wystarczy tylko pomyśleć o Gruzji i odpowiedzieć na pytanie "Co gruzińskiego przychodzi mi do głowy, gdy myślę o literze ...?" Poniżej moje odpowiedzi, a Czytelników gorąco zachęcam do zrobienia własnego zestawienia. Zaczynamy!





A to niewątpliwie gruziński ALFABET. Zupełnie niepodobny do jakiegokolwiek innego na świecie, według samych Gruzinów przypominający wijące się pnącza winorośli. Początkowo strasznie utrudniał mi życie, ale kiedy się go w końcu nauczyłam, wydał mi się całkiem uroczy.










B to dla mnie BORDŻOMI, charakterystyczna słonawa woda mineralna pochodząca z miejscowości o tej samej nazwie, cudowna na letnie upały (oraz na "syndrom dnia następnego"). Odkryłam,  że dostępna jest także w Polsce, ale za koszmarne pieniądze :(

C to CZACZA- silna i paskudna w smaku wódka z winogron produkowana często domowymi sposobami i pita przez miejscowych jak soczek. Osobiście stałam się kilkakrotnie ofiarą "czacza ambush" i przeżyłam chyba tylko dzięki intensywnej kuracji literką "b".


D to gruzińskie DROGI pełne niespodzianek: od wypasionej prawie_autostrady po wyboiste i błotniste nie_wiadomo_co. Rzeczone drogi lubią bez ostrzeżenia zmieniać się w stos kamieni lub głębokie dziury, a najfajniej jest, gdy dzieje się to w wysokich górach tuż nad urwiskiem.




E to rzeka ENGURI (w innej wersji Inguri) spływająca z gór Swanetii i oddzielająca Gruzję od Abchazji. W górnych partiach daje przepiękne widoki, w dolnych przyprawia o ból głowy niesionymi ze sobą do morza tonami śmieci.

F to wszechobecne, dumnie powiewające FLAGI- zarówno gruzińskie, jak i Unii Europejskiej. Po namyśle dochodzę do wniosku, że flag UE widzialam w Gruzji zdecydowanie więcej niż widuję w Polsce.

G to nic innego jak GÓRY, których Gruzja ma pod dostatkiem. Przepiękne pasma Małego lub Wielkiego Kaukazu widać praktycznie z każdego miejsca w Gruzji, a to, co można zobaczyć gdy człowiek już w te góry dotrze, zapiera dech w piersiach!








H to HAŁAS gruzińskiej ulicy. Trąbienie, pisk opon, pokrzykiwanie, ryk silników, ogłoszenia z policyjnych radiowozów, muzyka- to wszystko miesza się w powietrzu i nieustajaco drażni nasze bębenki. Ale spokojnie, można się przyzwyczaić!

I to po prostu literka I, która nie kojarzy mi się z żadnym konkretnym wyrazem, ale jest jej wszędzie pełno i bez niej język gruziński absolutnie nie mógłby istnieć.

J to gruzińskie JEDZENIE- nieśmiertelne chaczapuri, chinkali, sałatki pomidorowo-ogórkowe, bakłażany, zapiekany ser sulguni i czerwona fasola lobio. Fajne na kilka dni, strasznie idące w biodra w systemie długofalowym.



K to oczywiscie KROWY. Łażące wszędzie samopas, śpiące na drogach (najchętniej tuż za zakrętem), posłusznie same wracające do zagród i czasem sprawiające wrażenie mądrzejszych od swoich właścicieli.








L to LARI, gruzińska waluta. Przez długi czas bardzo stabilna, chwilowo straszliwie tracąca na wartości w związku z wariującym kursem dolara.

M to oczywiście szalone MARSZRUTKI mknące z prędkością światła po gruzińskich drogach niezależnie od ich stanu i pogody, z dowolnym  ładunkiem na dachu. Jak to trafnie określił mój kolega- ich kreatywność ograniczona jest jedynie wysokością tuneli w górach.

N to NARDI, kultowa gra tutejszych mężczyzn. Raz dla żartu zostałam dopuszczona do rozgrywki, znudziło mi się po pięciu minutach. Tubylcy natomiast potrafią przesiedzieć nad planszą pół dnia.



O to pachnące OWOCE, najchętniej zrywane prosto z gałęzi- mandarynki, kiwi, pomarańcze, figi, khurma, jabłka, morwa....










P to wszechobecna POLICJA, która zatrudnia chyba z 1/4 męskiej populacji. Głównym jej zadaniem jest jeżdżenie w kółko radiowozem lub alternatywnie siedzenie na ławce i dłubanie pestek słonecznika. Ale nie powiem, kilka razy nawet się nam przydała- pokazując drogę do monastyru czy pomagając koleżance zmienić koło w samochodzie terenowym ;-)

R to RELIGIA, bardzo mocno obecna w gruzińskiej codzienności. Krzyże, pomniki świętych, ogromne monastyry i publiczne ceremonie religijne to tutaj normalność.

S to niejaki STALIN, który z racji gruzińskiego pochodzenia dorobił się gigantycznego muzeum w Gori i mnóstwa innych upamiętniających go miejsc. Wbrew oficjalnej wersji, spora część z nich przetrwała do dzisiaj.

T to jak by nie patrzeć TBILISI- gruzińska stolica w irytujący sposób nazywana przez naszych rodaków Tibilisi. Miasto pełne kontrastów pomiedzy starym i nowym, zadbanym i podupadłym, bogatym i biednym.



U to gruzińskie ulubione zajęcie- UCZTOWANIE. Każdy posiłek (a już na pewno taki, w którym uczestniczą goście) ma tutaj tendencję do przekształcania się w wielogodzinną biesiadę z górą jedzenia i mnóstwem toastów.












W to koniecznie WINO. Wytrawne czerwone Saperavi, białe półsłodkie Kisi i Tvishi, czerwone słodkie Kindzmarauli, a oprócz tego jakieś 100 innych miejscowych odmian... Mmmmm, rozmarzyłam się.....

Y yyy, no dobra, w kwestii Y nic mi nie przychodzi do głowy. Ale może ktoś coś znajdzie?



Z to dla mnie już na zawsze będzie ZUGDIDI, miejsce nieco na końcu świata, przez kogoś o chorym poczuciu humoru nazwane "subtropical paradise", w którym spędziłam 27 miesięcy próbując ogarnąć gruzińską rzeczywistość.









Linki do pozostałych wpisów w ramach akcji:

A jeśli ktoś z Was też jest autorem językowo-kulturowego bloga i chciałby się przyłączyć do naszej grupy, zachęcam do kontaktu pod adresem e-mailowym blogi.jezykowe@gmail.com.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Gruzińska filmoteka


Kilkanaście dni temu Polskę obiegła informacja, że nasza produkcja "Ida" nominowana została do Oskara w kategorii "film obcojęzyczny". Podobna euforia wybuchła w Gruzji gdy okazało się, że w tej samej kategorii nominację otrzymał gruzińsko-estoński film "Mandarynki". Może to strasznie nie-patriotyczne, ale kibicuję "Mandarynkom" i cieszę się, że akurat ten film został w taki sposób wyróżniony. Jest to bowiem obraz bardzo specyficzny, z jednej strony opowiadający o wojnie, a z drugiej tchnący spokojem i dający czas na refleksję. Fabuła jest dosyć prosta: Lata 90-te XX wieku, trwa wojna w Abchazji. Ivo i Margus, dwaj właściciele sadów mandarynkowych, przypadkowo są świadkami potyczki między wrogimi grupami i ratują od śmierci dwóch mężczyzn walczących po wrogich stronach. W efekcie w małym drewnianym domku zamieszkują dwaj śmiertelni wrogowie, którzy wykorzystują każdą okazję, aby sobie nawzajem okazać nienawiść i pogardę. Na tle tych kipiących emocji oraz toczącej się tuż za płotem wojny niesamowity jest spokój i filozoficzne podejście do życia hodowców mandarynek, którzy powoli, ale konsekwentnie "zaszczepiają" w swoich gościach nowe podejście do świata. Nie chcę psuć wrażeń z oglądania, więc nie zdradzę więcej fabuły, powiem tylko, że sceny finałowe mocno trzęsą emocjami. Cały film "Mandarynki" w wersji polskojęzycznej zobaczyć można online TUTAJ ,  a dla zachęty wklejam zwiastun:





Zupełnie inaczej jest w przypadku dwóch filmów opowiadających o konflikcie sierpniowym 2008- gruzińskiego "5 dni wojny" i rosyjskiego "Olympus inferno". Oba to typowe produkcje kina akcji. Ciekawy efekt osiąga się oglądając je tuż po sobie, np. dzień po dniu, bo są one jakby zwierciadlanym odbiciem tej samej historii. W skrócie- w obu występuje para młodych ludzi, którzy przypadkiem zostają wplątani w nagle wybuchłe działania wojenne. W obu pokazane są okrucieństwo i dramat ludzi, w obu głowni bohaterowie starają się pokazać światu "prawdę" o toczącej się wojnie. Tyle tylko, że ta "prawda" jest całkowicie różna w zależności od perspektywy i założeń ideologicznych, z jakimi filmy były kręcone. Mnie osobiście bardziej przypadł do gustu "Olympus inferno"- bynajmniej nie ze względu na kontekst polityczny, a na sposób realizacji i prowadzenia bohaterów przez film. Niestety, w Polsce wyświetlany był tylko jedynie słuszny politycznie gruziński "5 dni wojny", ale chcę dać moim Czytelnikom szansę obejrzenia obu filmów i zdecydowania samemu: "Olympus inferno" (po rosyjsku) dostępny jest TUTAJ, a "5 dni wojny" (po angielsku) TUTAJ .




Kadr z filmu "Olympus inferno"

 



Kadr z filmu "5 dni wojny"































Żeby jednak urozmaicić nieco tę moją gruzińską filmotekę i wyzwolić się z kręgu filmów wojennych, na koniec chcę przedstawić też gruziński obraz z zupełnie innej kategorii. W Europie można go było zobaczyć po tytułem "In Bloom" (w Polsce- "Rozkwitające"). Tbilisi lat 90-tych, świat nastolatek zamkniętych w ponurym blokowisku, bez nadziei na zmiany, kolejki za chlebem, główna rozrywka to dziewczęce plotki i popalanie cichaczem papierosów. W tym wszystkim nieśmiało rodzą się typowe dla nastolatek uczucia i zauroczenia, a jednocześnie gruzińska tradycja pcha zupełnie gdzie indziej- akceptowane społecznie porwanie dziewczyny oznacza, że nie mając za bardzo innego wyboru 14-latka wychodzi za mąż. Z roześmianego dorastającego dziecka z dnia na dzień ma stać się panią domu, której jedynym zadaniem jest dbanie o męża i pilnowanie, aby był zadowolony. Jak się pewnie domyślacie, to nie może się skończyć dobrze......  Film może oskarowy nie jest, ale bardzo wyraziście pokazuje Gruzję lat 90-tych i gruzińską mentalność (która do tej pory aż tak bardzo się nie zmieniła!). Zwiastun filmu poniżej:




Jako ciekawostkę dodam jeszcze informację praktyczną- ten ostatni film oglądałam w kinie Amirani przu ul. Kostava w Tbilisi, gdzie co jakiś czas natrafić można na filmy puszczane po angielsku lub z angielskimi napisami- a zatem gdyby ktoś podczas pobytu w Gruzji zatęsknil za filmową rozrywką, to warto sprawdzać repertuar tego kina.